Kiedy zespół, którego śmierci kiedyś się obawialiście, powraca znikąd z jednym ze swoich najlepszych albumów, czuje się to trochę jak zmartwychwstanie. Tak więc fani Radiohead na całym świecie cieszyli się zbiorowym przypływem euforii we wczesnych godzinach porannych 10 października 2007 roku, kiedy zespół rozesłał e-mailem pliki do pobrania swojego pierwszego albumu od ponad czterech lat. Gdy „In Rainbows” trafiło do skrzynek pocztowych wszystkich, którzy zamówili go w przedsprzedaży – za cenę wybraną przez kupującego, w nieco rewolucyjnym pokazie dobrej woli ze strony Radiohead – ci z nas, którzy zostali na noc, po raz pierwszy doświadczyli albumu razem, rozmawiając, pisząc SMS-y i komentując naszą drogę przez listę utworów w środku nocy. Kiedy po raz pierwszy sięgnąłem po muzykę w tych przedpołudniowych godzinach po powrocie z koncertu poza miastem, ledwo mogłem uwierzyć, że to się dzieje naprawdę.
In Rainbows było niespodzianką w kilku znaczeniach, a wiele z nich nie miało nic wspólnego z dźwiękami na nim zawartymi. Po krótkiej przerwie, kilku publicznych zmaganiach z odnalezieniem się w studiu i rozkwicie pobocznych projektów, które sugerowały, że zespół może być kaput, największą niespodzianką było to, że nowy album Radiohead w ogóle istnieje. Zespół wydał „In Rainbows” bez wytwórni, ogłosił go zaledwie 10 dni przed premierą i nie udostępnił z wyprzedzeniem żadnego utworu – co jest szybkim i minimalnym posunięciem jak na dzisiejsze standardy i praktycznie niespotykanym w czasach, zanim Beyoncé sprawiła, że płyty LP zaczęły regularnie spadać z nieba. Jeszcze bardziej radykalny był system pay-what-you-want, który zapoczątkował wszelkiego rodzaju debaty na temat opłacalności takiego planu dla mniejszych artystów i wartości nagranej muzyki w przyszłości.
Strategia była fascynująca i warta zbadania, ale niestety przyćmiła twórcze osiągnięcia albumu. Dla studentów biznesu muzycznego i większości przypadkowych obserwatorów, sposób wydania albumu jest jego spuścizną. Jednak dla tych z nas, którzy wyznają kult Radiohead, cały ten szum związany z aparatem wydania już dawno odszedł w niepamięć. Zamiast tego z sentymentem wspominamy In Rainbows jako kolejną porcję klasyków i zastanawiamy się, jak wpisują się one w łuk katalogu zespołu, które to zadanie będziemy z sentymentem podejmować przez resztę tej retrospektywy.
Są dni, kiedy In Rainbows czuje się jak najlepszy album Radiohead. Zdecydowanie konkuruje z The Bends z 1995 roku jako najbardziej przystępne, kompulsywnie słuchalne wydawnictwo zespołu – takie, które możesz po prostu włożyć i cieszyć się nim bez zamieniania go w pełne doświadczenie, takie, które spotka się z tobą gdziekolwiek jesteś i będzie piękne w twojej obecności. To absolutnie trzyma się razem jako spójna wypowiedź, 10 piosenek zainspirowanych powiązanymi tematami i utkanych ze wspólnej dźwiękowej tkaniny. A jednak nigdy nie ma się wrażenia, że ogląda się jakąś epicką muzyczną podróż á la OK Computer czy Kid A, inne albumy, które najchętniej wymieniłbym jako ukoronowanie osiągnięć Radiohead. I chociaż jest na tyle stonowany i refleksyjny, że nikt nie pomyliłby go z kompilacją Nuggets, bardziej niż jakikolwiek inny album Radiohead w tym stuleciu, jawi się jako dzieło zespołu rockowego – nawet, momentami, zespołu rockowego dobrze się bawiącego.
To, że In Rainbows brzmiało w ten sposób, było prawie tak niespodziewane, jak jego sposób wydania. Oto ich najbardziej popowa, najbardziej gitarowa kolekcja piosenek od ponad dekady, wyraźny zwrot od chłodnej elektroniki i miażdżącej paranoi, które były znakiem rozpoznawczym ich brzmienia od czasu OK Computer i pochłonęły je całkowicie na Kid A i Amnesiac. Patrząc z perspektywy czasu, grupa już wcześniej zwróciła się w stronę gitar na wydanym w 2003 roku albumie Hail To The Thief, który zaczyna się od hard-rockowego „2+2=5″ i zawiera strzelisty hit kariery „There There” wśród innych sześciostrunowych wycieczek. Ale tamte były częścią szeroko zakrojonego patchworku, podczas gdy ten album w dużej mierze odsuwa elektronikę na dalszy plan na korzyść energicznego, organicznego brzmienia, często podkreślanego przez orkiestrowe aranżacje Jonny’ego Greenwooda, ale mocno osadzonego w brzmieniu gitarowego rockowego combo.
Większą głębią niż wybór instrumentów był jednak sposób, w jaki zespół zdawał się otrząsnąć z globalnej rozpaczy i horroru, które stały się ich wizytówką, zamieniając je na spojrzenie na walkę między nadzieją a pesymizmem w życiu osobistym Yorke’a. Na „In Rainbows” Radiohead zaprezentowali niespotykane dotąd ciepło, a ich wokalista odkrył bardziej dojrzałą wersję smutnego worka z „Creep”. Na płycie znalazły się słodko-gorzkie utwory, jak fatalistyczna pochodnia „Nude”, wartki, ale pełen samouwielbienia szkolny śpiew „15 Step” i łomocząca power ballada „Reckoner”, traktat o stawianiu czoła śmierci. Są też utwory wściekłe, jak powerhouse rockowy rave-up „Bodysnatchers” i akustyczno-orkiestralna, kieszonkowa suita „Faust Arp”. Jednak żaden utwór nigdy nie poddaje się w pełni swoim mrocznym impulsom. Uczucie, kiedy zespół ustawia się w kolejce do „15 Step” lub wdziera się w „Bodysnatchers” na koncercie, to czysta trzewna radość, a pozostające wspomnienie „Nude” i „Faust Arp”, a zwłaszcza „Reckoner” to nie tyle ból, co bolesne piękno.
I są jeszcze piosenki miłosne. Większość moich ulubionych utworów na In Rainbows to te, w których Yorke ryzykuje emocjonalne zniszczenie poprzez całkowite oddanie się zapierającemu dech w piersiach uczuciu, piosenki, które rozkoszują się prawdziwą lub wyobrażoną romantyczną błogością, nawet jeśli uznają gorzkie realia życia. „Weird Fishes (Arpeggi)” cudownie oddaje uczucie bycia opętanym przez atrakcyjność tylko po to, by po raz kolejny pozostać niezaspokojonym, a jego żałosne gitarowe igiełki budują transcendentny punkt kulminacyjny, po czym spadają z klifu w głębiny. Mroczne „All I Need” podąża podobnymi ścieżkami; gdy Yorke wyznaje swoje nieodwzajemnione pragnienie kobiety, która zdaje się go nie zauważać, niezwykle prosta struktura utworu kulminuje w przytłaczającej fali melancholii.
„House Of Cards”, pomysł Radiohead na seksowny slow jam, jest prawdopodobnie najczulszą piosenką w katalogu Yorke’a. „Jigsaw Falling Into Place” opisuje migotliwą namiętność barowego flirtu na tle lokomotywy backbeatu, który bardzo przypomina zespół barowy. A gdy „In Rainbows” zbliża się ku końcowi, zdekonstruowana fortepianowa ballada „Videotape” powraca do tematów ulotnej ekstazy i pełzającej śmierci. Tekst jest w zasadzie Yorke’em, który w chorobliwy sposób wciela się w Lou Reeda, uświadamiając sobie, że ten „idealny dzień” z przyjacielem lub kochankiem będzie częścią montażu najważniejszych momentów, kiedy jego życie przeleci mu przed oczami.
Wielu z nas miało podobne epifanie podczas słuchania In Rainbows. Ostatnią niespodzianką do rozważenia jest to, jak dobrze ten album trzyma się 10 lat później. Czułem się jak prywatny prezent na początku, przepełniony rozkoszami, ale zbyt mały w skali i konserwatywny w stylu, aby zakwalifikować go jako najnowsze arcydzieło Radiohead. A jednak wracam do niej częściej niż do jakiegokolwiek innego albumu Radiohead, a jej tracklista jest tak samo zachwycająca od przodu jak i od tyłu, jak każdy z pozostałych elitarnych albumów grupy. Dla wielu ludzi młodszych ode mnie o kilka lat jest to pierwszy album Radiohead, który pokochali. Dla mnie i niezliczonych innych było to potwierdzenie, że nasz ulubiony zespół na świecie jest nie tylko sprawny, ale wciąż zdolny do tworzenia witalnej, porywającej muzyki. Po upływie dekady, z dwoma kolejnymi albumami za sobą, staje się coraz bardziej jasne, że In Rainbows zasługuje na to, by znaleźć się w dyskusji o najlepszych dokonaniach Radiohead. Odwiedźcie go dzisiaj; może was zaskoczyć na nowo.