Fot: Chloe Cushman
Jeremy i ja poznaliśmy kobietę, która urodzi naszego syna w styczniu: ponura pogoda, słabnąca nadzieja. Przez prawie pięć lat byliśmy w trakcie tego, co wtajemniczeni nazywają „podróżą do macierzyństwa zastępczego”, która była męcząco długa i skomplikowana. W Kanadzie, w przeciwieństwie do Stanów Zjednoczonych i Indii, macierzyństwo zastępcze jest w dużej mierze nieuregulowane, z zakazami dotyczącymi płatności. Nawet dyskusja o płaceniu surogatce może skutkować dla rodziców nawet dziesięcioma latami więzienia i/lub grzywną w wysokości 500 000 dolarów. Ale bez możliwości legalnego wynagradzania surogatek za ciążę, niewiele kobiet w Kanadzie oferuje się do tego. W rezultacie wielu zamierzonych rodziców czeka latami na dopasowanie, nawet z usługami płatnych „konsultantów”, którzy pracują, aby dopasować oczekujących niedoszłych rodziców z kobietami chętnymi do przenoszenia ciąży za koszt miesięcznych wydatków.
Po „podróży” z płatnym konsultantem przez prawie rok – w tym czasie nie otrzymaliśmy żadnych dopasowań – sami łączyliśmy się z potencjalnymi surogatkami, korzystając ze stron internetowych i naszych osobistych połączeń. Nasza pierwsza, a potem druga surogatka poroniły po kolei nasze trzy pozostałe zarodki, po czym zdecydowały się nie kontynuować. Mniej więcej w tym samym czasie miałam ciążę pozamaciczną, która wymagała operacji. Moja niepłodność była mniej odczuwalna jako brak czegoś niż złośliwy nowotwór, rozprzestrzeniający się z jednej części mojego ciała do następnej, ode mnie do tych innych kobiet, które próbowały pomóc.
Powróciliśmy do kanadyjskich firm konsultingowych, które dały nam czas rocznego oczekiwania na dopasowanie z surogatką. Z dodatkowym czasem na prawne i medyczne badania przesiewowe, mogło minąć dwa lata zanim przywieźliśmy do domu dziecko. Nie byłam pewna, czy mam na to siłę. Pozostałe opcje były również ponure: amerykańskie macierzyństwo zastępcze zajęłoby mniej czasu, ale kosztowałoby do 200 000 dolarów; macierzyństwo zastępcze za granicą, w miejscach takich jak Indie czy Kenia, było prawnie niejasne i chociaż warunki surogatek prawdopodobnie różniły się, nie czuliśmy się komfortowo, nie mogąc potwierdzić z pierwszej ręki, że kobiety wyrażają zgodę, są zdrowe i mają odpowiednią kontrolę nad swoją ciążą. Ryzyko nieudanej adopcji – gdzie matka biologiczna zabiera dziecko z powrotem podczas wczesnych etapów umieszczenia, co jest bardzo rzadkim zjawiskiem w naszej prowincji – nadal sprawiało, że adopcja nie była najlepszym rozwiązaniem. Bez zarodków i prawie bez gotówki, z moją macicą w dosłownych strzępach i bez żadnej innej macicy w zasięgu wzroku, Jeremy i ja spędziliśmy nasze święta Bożego Narodzenia próbując wyobrazić sobie, co było trudniejsze: roczne oczekiwanie na staranie się o dziecko, czy przyszłość jako rodzina dwuosobowa.
W mojej początkowej panice, wysłałam e-maile do wielu członków rodziny i przyjaciół, pytając, czy znają kogoś, kto mógłby pomóc. Był to rozpaczliwy e-mail, który wysyłałem wiele razy bezskutecznie, więc nie myślałem o nim zbyt wiele po naciśnięciu „wyślij”. Ale wtedy, gdy sprawdzałam w strachu amerykańskie wydatki na macierzyństwo zastępcze, wyskoczył e-mail z adresu, którego nie rozpoznałam. To było od kobiety o imieniu Mindy, która pracowała w administracji college’u z moją kuzynką i pisała o naszych poszukiwaniach surogatki na Facebooku. Miała 29 lat, a ponieważ ona i jej mąż mieli swoje pierwsze dziecko w poprzednim roku, myślała o macierzyństwie zastępczym.
„Posiadanie Charlotte było jedną z najważniejszych rzeczy, jakie zrobiłam” – napisała. „Naprawdę chcę pomóc komuś, kto nie może tego zrobić, doświadczyć tego dla siebie”. Była w porządku z faktem, że nie mieliśmy embrionów i wiedziała, że poronienie jest nadal możliwe. Jej mąż i matka wspierali ją, a kiedy Jeremy i ja poznaliśmy ich wszystkich, poczuliśmy nie tylko ulgę z powodu tego, jak mili i godni zaufania się wydawali, ale także szok znajomości ich dynamiki: pełne czarnego humoru pogawędki między Mindy i jej mężem, Erikiem – tak bardzo podobne do moich i Jeremy’ego – ich miłość do zwierząt, fakt, że nazwali swoją córkę Charlotte Elizabeth – imię, które od lat mieliśmy na naszej liście imion dla dziewczynek. Kiedy nasza czwórka siedziała w ich salonie i zgadzała się na dalsze działania, Charlotte wyskakiwała zza krawędzi swojego kojca, spoglądając na mnie, jak maleńka petarda z warkoczykami wystrzeliwującymi prosto z jej głowy.
Przez Internet znaleźliśmy również Annę, naszą dawczynię jajeczek. Od razu ją pokochałam, nie tylko dlatego, że miała gęste rudawe włosy jak z ilustracji Alfonsa Muchy i podzielała mój gust książkowy i artystyczny, ale dlatego, że była gotowa nawiązać otwartą, znaną relację z każdym dzieckiem, które urodzi się z jej jajeczek – coś, co było dla nas ważne. Początkowo oddała jajeczka dla pieniędzy – około 10,000 dolarów – ale widok bliźniąt powstałych z jej wcześniejszej darowizny sprawił, że była podekscytowana możliwością pomocy w tworzeniu rodzin. Przejście od moich własnych jajeczek do jej jajeczek było początkowo łatwą decyzją. Wiele kobiet, które znałam, potrzebowało lat, by przekonać się do idei korzystania z jajeczek dawczyni, ale w przeciwieństwie do nich, ja miałam tę przewagę, że byłam uparcie niezainteresowana własnym DNA. Zawsze nie interesowały mnie rozgałęziające się drzewa genealogiczne, które układała moja ciotka; nigdy nie fantazjowałam o zobaczeniu oczu mojej matki lub uśmiechu dziadka na moim własnym dziecku. Mimo to, gdy zbliżaliśmy się do rzeczywistości, poczułam nowy żal. Nie tyle z powodu utraty mojej genetyki, ale z powodu całkowitej utraty konwencjonalnej historii macierzyństwa. Choć może to być fałszywe, dla wielu ludzi matki to osoby, które mają zarówno genetyczną, jak i ciążową więź ze swoimi dziećmi – z pewnością przynajmniej jedną z tych dwóch. Użycie jajeczek Anny oprócz macicy Mindy sprawiło, że moje rodzicielstwo tak bardzo różniło się od rodzicielstwa większości kobiet, że martwiłam się, że zawsze będę czuła się inna i samotna. Ale po tym, jak Anna zakończyła pobieranie jajeczek i zaczęłyśmy pisać SMS-y, poczułam ulgę i dumę z mojego nowego związku, które przeważały nad moimi obawami. W pewnym sensie, podobnie jak w przypadku Mindy, obecność Anny nie umniejszyła mojego macierzyństwa, ale je wzbogaciła: Miałam kolejnego partnera w tym procesie.
Do jesieni Jeremy i ja mieliśmy dziewięć zamrożonych embrionów, ale, mimo że byliśmy chętni, powaga sytuacji nie zrobiła na mnie pełnego wrażenia. Jeremy, Mindy, Eric i ja przebrnęliśmy przez rutynowe testy medyczne, prawne i psychologiczne, a następnie przez trudny proces wysyłania embrionów do Toronto, rozmrażania najlepszego z nich i, po przejściu przez próbny reżim zastrzyków i monitorowania, przeniesienia go do macicy Mindy. Udało się za pierwszym razem. Ale w miarę jak ciąża postępowała, każde badanie krwi było obiecujące, każda seria uderzeń serca zmierzona i uznana za idealną pod względem częstotliwości i siły, musiałam zaakceptować coś, co po wielokrotnych stratach wydawało się niemożliwe: będziemy mieć dziecko. W przerwach między kolejnymi dniami powtarzałam to sobie po cichu, w kółko, jak mantrę: Będziemy mieli dziecko. Ale nie było w tym ekscytacji, tylko ulga, że on jeszcze żyje, że ten jeszcze nie umarł. I tak długo jak będzie żył, nie będę musiała się o niego starać. Oczekiwanie na moje dziecko było mniej jak oczekiwanie, niż jak przerwa od długotrwałego wysiłku i bólu.
Mindy, jej zaokrąglający się brzuch, jej policzki zarumienione od hormonów, była miejscem tej przerwy, przestrzenią, w której ulokowałam swoją ulgę. Widziałem dziecko w jej wnętrzu – widziałem je na badaniach ultrasonograficznych, jego ostro zadarty nos, kręgosłup będący delikatną układanką w półprzezroczystej skórze. Co tydzień jego pięść była podnoszona do góry przy twarzy, a my żartowaliśmy, że już jest bardzo politycznym, bardzo lewicowym dzieckiem. To, czego nie mogłam od niego poczuć, opowiadała Mindy: dużo kopał, głównie w nocy, i poruszał się, kiedy słyszał muzykę, albo odtwarzała mu głosy Jeremy’ego i moje za pomocą słuchawek, które przyklejała sobie na brzuchu. Z każdą wizytą był coraz bardziej obecny, wypychając brzuch Mindy na przód jej kurtki, utrudniając jej siedzenie lub bieganie. Ale mimo tych oznak życia, wciąż był głównie teorią, ideą. Dzieckiem, które jeszcze nie umarło.
Reklama
Ponieważ wciąż żyje, może mogę zacząć kupować rzeczy, racjonalizowałam sobie, kiedy zostało mu jeszcze kilka miesięcy życia. Kupiłam śpioszki z nadrukami kucyków i hamburgerów oraz dużego, miękkiego, zabawkowego króliczka, ponieważ lata temu widziałam we śnie małego, kędzierzawego chłopca, który trzymał takiego. Włożyłam te rzeczy do Pokoju, tego pokoju, który ma każda niepłodna para, tego, który ma być dla dziecka, a potem wypełnia się smutnymi gratami, dopóki (jeśli) szczęście się nie odmieni. Przestawiłam część rupieci i rozłożyłam nowe śliczne rzeczy. Ale nadal nie wyglądało to jak rzeczy dla prawdziwego dziecka, w pokoju dla osoby, która rzeczywiście będzie istnieć. Czułam się prowizorycznie – rzeczy dla dziecka, które jeszcze nie umarło.
Znany schemat niepokoju dla bezpłodnych przyszłych rodziców, ale na szczęście samo dziecko nie miało nic z tego. Zjawił się pięć tygodni wcześnie i szybko jak powódź, zanim znieczulenie zewnątrzoponowe Mindy zdążyło zadziałać, a Jeremy stał w kolejce w Walmarcie, w pośpiechu kupując fotelik samochodowy. Ale ja nawet jeszcze tego nie przetworzyłam, pomyślała jakaś linijka w mojej głowie. On wciąż był tylko pomysłem! To nie miało znaczenia, zdałam sobie sprawę, ponieważ dziecko nie miało znaczenia, a dziecko było tutaj. Przez lata ubolewałam nad tym, jak bardzo czułam się niewidzialna w swojej niepłodności, jak mało rozumiana, ale tak naprawdę nikt nigdy nie będzie bardziej obojętny na moje nerwice niż mój nowo narodzony syn. Nikt nie przejmuje się mniej twoją traumą niż dziecko. Ale jak szybko on przyćmił i ją, i nas, i wszystko inne. Tak bardzo się zmienił w ciągu tych kilku pierwszych minut: najpierw tylko główka między udami Mindy, potem wijący się węgorz, żółtawy, położony na jej brzuchu. Potem, wytarta w dół, skrzecząca czerwona sylwetka z gumowatym sznurkiem, który sama przecięłam, a lekarz zacisnął plastikowym klipsem. Potem seria pomiarów – sześć funtów! 20 cali! – które lekarz wykrzykiwał do pokoju z maleńkiej umywalki, w której noworodek był szturchany i mierzony. Sala wspólnie westchnęła: pomimo tego, że urodził się jako wcześniak, był zdrowy i silny, i nie będzie potrzebował NICU. Potem, w końcu, maleńkie dziecko w pieluszce, które pielęgniarka położyła między moją nagą klatką piersiową a szpitalnym fartuchem: nagle cisza. Spanie.
Podobno płakałam tak mocno, że ledwo mogłam stać – tego nie pamiętam. To, co pamiętam, to wrzeszczące czerwone dziecko, sposób, w jaki dokładna wysokość jego głosu miała dla mnie natychmiastowe i nieopisane znaczenie, sposób, w jaki wpił się w moją klatkę piersiową w bardzo dokładny i celowy sposób i natychmiast zasnął.
W pewnym momencie Jeremy wrócił z Walmartu. Spojrzałam na niego. Mieliśmy dziecko. Miał na imię Charlie i spał na mojej piersi. Jeremy objął nas oboje ramionami. Po drugiej stronie pokoju lekarze regulowali brzęczące maszyny wokół Mindy, podczas gdy Eric kołysał jej głowę, a jej matka trzymała ją za rękę. Po jej stronie znajdowało się łożysko, zakrwawione i wyrzucone na brzeg, lekarze grzebali w nim. W moich grupach zajmujących się niepłodnością, ludzie często opisywali surogatki jako anioły, ale z jej śliską skórą i rurkami wykręcającymi się z niej jak wodorosty, wyglądała bardziej jak syrena, a powietrze pachniało wilgocią i starością.
W końcu Mindy odwróciła głowę i złapaliśmy się za oczy. Och, pomyślałem. To jest to, co chciała, żebym miał. To jest to, o czym mówiła. Fakt, że istniało tak wielkie uczucie, którego nie znałem – i że inna kobieta była gotowa mi je dać – przytłoczył mnie tak samo, jak istnienie Charliego. Mindy i ja patrzyliśmy na siebie przez kilka chwil, oddychając.
Reklama
Później pielęgniarki zaprowadziły mnie, Jeremy’ego i Charliego do naszego własnego pokoju. Szpital nie był przygotowany na nasz czteroosobowy zespół porodowy, ale znalazł dla nas miejsce z podwójnymi łóżkami, między którymi zaklinowano kołyskę dla Charliego. Ale te przepisy były w większości bez znaczenia; nikt nie spał przez dobre 48 godzin, tak ciągła była opieka nad tym maleńkim ciałem. Jego wymagania były karzącą kombinacją częstości i przypadkowości – nie sposób było przewidzieć następnego zadania, mimo że zawsze było to albo karmienie, przewijanie, bekanie, albo trzymanie go na rękach. Fizycznej i pierwotnej pracy nie dało się usprawnić ani zhakować. Jedyne, co naprawdę można było zrobić, to poddać się temu, pozwolić, by nasz wielki świat dorosłych skurczył się do maleńkiej gwiazdy i okrążył planetę Charlie.
Góra: Baby Charlie, Jeremy i autorka, Alexandra Kimball. Na dole: Alexandra ze swoją surogatką, Mindy, i córką Mindy, Charlotte. Okładka: Chloe Cushman. Zdjęcia: Alice Xue; Jennifer Bel.
Mindy dostała pokój w głębi korytarza, żeby dojść do siebie w towarzystwie Erica i swojej matki. Kiedy Charlie mi na to pozwalał, myślałam o niej, o miłej symetrii tej chwili, o każdej rodzinie w identycznym pokoju, o tym, że jej poród kończy się tak, jak zaczął się mój. Powszechnym sprzeciwem feministek drugiej fali wobec macierzyństwa zastępczego (jak również wobec cesarskich cięć i porodów pod wpływem narkotyków) było to, że oddziela ono macierzyństwo od cielesnej pracy, jaką jest ciąża i poród. Już wtedy wiedziałam, że to bzdura. Medyczne doświadczenie mojej niepłodności – wszystkie poronienia, operacje, testy i IVF, a także fizyczny ciężar związanego z tym żalu – było tak samo częścią procesu poczęcia Charliego, jak pobieranie jajeczek u Anny czy ciąża Mindy. (To jest mój poród, mówiłam sobie po każdej operacji). Nie byłam jednak przygotowana na to, jak cielesne było wczesne macierzyństwo, jak połączenie zmęczenia i noworodka wywoływało efekt, który był hormonalny – niemal poporodowy. Miałam skurcze w brzuchu, pociłam się. Co najbardziej zaskakujące, moje piersi były obolałe. Zaciekawiona, pozwoliłam Charliemu zatrzasnąć się i ssać, i natychmiast poczułam, że mleko ciągnie w dół do mojej brodawki. Pielęgniarka powiedziała mi, że będąc w ciąży wiele razy, miałam już pion do produkcji mleka w piersiach, a teraz moje ciało reagowało hormonalnie na bliskość dziecka. Jeremy również został włączony do tego biomu, trzyosobowej nieustannej wymiany dotyku, skóry i przesiąkniętego hormonami potu; wkrótce wszyscy pachnieliśmy tak samo, jak lekko kwaśne mleko matki. Nie musiałam przechodzić przez poród, żeby nauczyć się – jak wszystkie nowe matki – że termin poród jest obraźliwym błędnym określeniem, które sugeruje, że kończy się po urodzeniu.
W tej bliskości była też samotność, ale dopiero następnego dnia po wypisie, kiedy musieliśmy wrócić do szpitala na piekielne poranne badania kontrolne, byłam w stanie jej dotknąć. Tęskniłam za nimi. Przez ponad rok Eric i Mindy wpletli się w życie Jeremy’ego i moje w taki sposób, w jaki nie robiła tego żadna inna dwójka ludzi. Nie tylko tworzyliśmy razem Charliego, ale staliśmy się przyjaciółmi. Sami będąc świeżo upieczonymi rodzicami, stali się naszymi przewodnikami w podróży, jaką było nie tylko posiadanie, ale i wychowywanie dziecka. Niewiele dni minęło, kiedy Mindy i ja nie pisałyśmy bez przerwy o sprawach rodzicielskich: co kupić, a co nie jest tego warte; co różne dramatyczne postacie w kanadyjskim świecie macierzyństwa zastępczego powiedziały lub zrobiły online tego dnia; śmieszna presja, z jaką matki musiały się zmierzyć w „kulturze mamusi” sponsorowanych przez markę postów na Instagramie, przedstawiających żłobki za 20 000 dolarów i wózki z czterema ładowarkami do iPhone’a (lub cokolwiek innego). Tak jak byłam zachwycona, że Charlie jest z nami z powrotem w Toronto, tak kurczenie się naszego zespołu rodzicielskiego z czterech osób do dwóch było dezorientujące. Kiedy zobaczyliśmy Mindy i Erica na wizycie kontrolnej Charliego, niosących chłodziarkę z pompowaną siarą, poczułam, że mój niepokój się rozwiewa. W Internecie inni rodzice często doradzali mi, abym nie kontynuowała związku z surogatką, ponieważ mogłabym czuć się onieśmielona kolejną postacią matki w życiu mojego dziecka. Mieliśmy otwarty związek z Anną, ale więź między Mindy i Charliem była bardziej bezpośrednia i intymna, a przez to potencjalnie bardziej niebezpieczna. Ale nigdy nie wydawało mi się właściwe, by ją zerwać, a teraz wiedziałam na pewno, że tego nie zrobimy. Charlie nas połączył.
A jednak nawet ten powiew optymizmu wykiełkował z tego znajomego czarnego ziarna: wszystkich poronień, lat i lat smutku. Niektórzy mówią, że kondycja współczesnej kobiecości polega na poruszaniu się w sprzecznościach i zderzeniach: między tym, co osobiste, a tym, co polityczne, między tym, co powiedziane, a tym, co zrobione, między ciałem a sercem. Dla mnie, za każdym razem, gdy widziałam Mindy, Charliego, a nawet Jeremy’ego, i za każdym razem, gdy wysyłałam SMS-y do Anny, byłam świadoma dwóch historii, tej, w której musiałam mieć inne kobiety pomagające mi zrobić dziecko (jakie to smutne!) i tej, w której musiałam mieć dziecko z innymi kobietami (całkiem fajne!).
Czy to było doświadczenie feministyczne? Nie byłam pewna. Jednym z powodów, dla których kobiety w moich grupach zajmujących się niepłodnością często uważały macierzyństwo zastępcze, podobnie jak adopcję, za „ostatnią deskę ratunku”, było to, że ich niepłodność stałaby się bardzo publiczna i widoczna, a ponieważ wciąż borykały się z tak wielką stygmatyzacją, uczyniłaby je wyjątkowo wrażliwymi. Ale w tygodniach i miesiącach, które nastąpiły po narodzinach Charliego, sama zaczęłam trąbić o jego niezwykłym poczęciu, mając nadzieję, że będąc tak publiczną, może zacznę przełamywać dyskomfort i błędne przekonania innych na temat kobiecej niepłodności. Był to czas łatwiejszy niż kiedykolwiek, aby być głośnym: niepłodność miała swój moment w prasie. Niektóre z najbardziej szanowanych gwiazd pop-feminizmu, w tym Chrissy Teigen (moja ulubiona), Beyoncé i Kim Kardashian, otwierały się na swoje zmagania z poronieniem i niepłodnością, a także na doświadczenia z IVF, podczas gdy geje, tacy jak Elton John, Tom Ford i przynajmniej jeden z nowych bohaterów Queer Eye mówili o budowaniu rodzin poprzez dawstwo komórek jajowych i macierzyństwo zastępcze. Artykuły o niepłodności pojawiały się w niemal każdej publikacji, w tym w magazynach parentingowych i na stronach internetowych. Programy telewizyjne podejmowały ten temat w sposób zaskakująco zniuansowany: na przykład postać Tyry Banks w serialu Black- ish, świeżo upieczonej mamy po niepłodności, która wyznaje, że „kiedy tak bardzo starasz się o dziecko, wydaje ci się, że nie masz prawa narzekać”. (Banks sama jest niepłodna i niedawno urodziła swoje pierwsze dziecko przez surogatkę – wyobrażałam sobie, że miała coś wspólnego z tym fragmentem dialogu). Na ekranach było tego pełno: serial internetowy CBC autorstwa Wendy Litner, How to Buy a Baby, oparty na własnych doświadczeniach pisarki z IVF (Litner została później matką przez adopcję); pięknie opowiedziany dokument Vegas Baby, o samotnej kobiecie queer próbującej począć dziecko dzięki jajeczkom i spermie dawczyni; oraz Private Life, dramat o parze zmagającej się z następstwami nieudanego leczenia bezpłodności i nieudanej adopcji. Media społecznościowe zaczęły stanowić pożądaną alternatywę dla grup wsparcia dla niepłodności, z kanałami na Twitterze (mój ulubiony: mężczyzna z azoospermią, który tweetuje jako Balls Don’t Work), Instagrammerami i blogerami z Tumblra używającymi obrazów i humoru, by wyrazić nie tylko swój osobisty smutek, ale także często zagmatwaną politykę niepłodności. Wiele historii, takich jak ujawnienie przez Michelle Obamę, że jej córki urodziły się po poronieniu i IVF, wywołało długo oczekiwaną rozmowę na temat niepłodności i rasy.
Reklama
Aktywiści również tworzyli wiadomości: w 2016 roku Human Rights Tribunal of Ontario rozstrzygnął na korzyść kobiety z Markham, która została zwolniona z pracy po tym, jak cierpiała na depresję związaną z utratą ciąży, wydając decyzję, która może ostatecznie ponownie zdefiniować poronienie jako niepełnosprawność. W tym samym roku Światowa Organizacja Zdrowia ogłosiła, że rozważa dodanie do definicji niepłodności osób samotnych bez względu na płeć, a także par pozostających w związkach tej samej płci. Autor proponowanej zmiany argumentował, że takie osoby zasługują na równy dostęp do usług w zakresie zdrowia reprodukcyjnego, w tym technologii reprodukcyjnych, takich jak IVF, w ramach programów opieki zdrowotnej w ich krajach. Chociaż propozycja jest nadal w powietrzu, zasugerowała coś prowokacyjnego: że niepłodni ludzie, jak również ludzie w niereprodukcyjnych okolicznościach (jak bycie samotnym lub w związku partnerskim tej samej płci), mogą mieć „prawo do reprodukcji” – deklaracja, która ostatecznie rozszerza ideę „praw reprodukcyjnych” poza negatywne prawa do aborcji i kontroli urodzeń.
Alana Cattapan, feministyczna historyczka, która dokumentuje historię ustawodawstwa dotyczącego technologii wspomaganego rozrodu (ART) w Kanadzie, argumentowała, że powstanie prywatnego przemysłu ART na Zachodzie odzwierciedlało i ugruntowało ideę „reprodukcyjnego obywatelstwa” w neoliberalnym społeczeństwie: osoby, której prawa do reprodukcji, lub jej braku, są umożliwione przez jej dostęp do wolnorynkowych zasobów biomedycznych, takich jak kontrola urodzeń, aborcja i technologie takie jak IVF. Prawodawstwo, takie jak ustawa o wspomaganym rozrodzie człowieka (ta sama, z którą Jeremy, Mindy i ja musieliśmy się zmagać, by mieć Charliego), pracowało nie tylko nad usankcjonowaniem ART jako prywatnej opcji konsumenckiej (zamiast kwestii opieki zdrowotnej, którą należy włączyć do publicznych planów opieki zdrowotnej), ale także nad zdefiniowaniem, kto był, a kto nie był „obywatelem reprodukcyjnym”. Ostatecznie – co nie jest zaskoczeniem, biorąc pod uwagę niewielką liczbę głosów feministycznych w komisjach, które kształtowały ustawę – obywatelstwo reprodukcyjne zostało przyznane bezpłodnym, heteroseksualnym Kanadyjczykom z klasy średniej, podczas gdy interesy Kanadyjczyków LGBTQ, osób trzecich, takich jak surogatki i dawczynie komórek jajowych/nasienia, oraz dzieci urodzonych dzięki tym technologiom zostały zmarginalizowane. (Na przykład, tylko z jedną surogatką skonsultowano się przy opracowywaniu polityki dotyczącej macierzyństwa zastępczego, a ustawodawstwo dotyczące dawstwa spermy pozwala dawcom pozostać anonimowymi, ku ciągłemu protestowi wielu dzieci urodzonych dzięki spermie dawcy.)
Poprzez uprzywilejowanie interesów bezpłodnych heteroseksualnych par posiadających pieniądze, Cattapan argumentuje, technologia reprodukcyjna została wykorzystana do podtrzymania patriarchalnej idei dwurodzicielskiej, genetycznie powiązanej, heteroseksualnej rodziny. Odzwierciedla to rozróżnienie, które od dawna zauważyłam w społeczności surogatek, gdzie niepłodne kobiety poszukujące surogatki były pochłonięte możliwością odtworzenia typowego poczęcia tak bardzo, jak to tylko możliwe – sprawiając, że surogatka czuła się tak blisko „bycia w ciąży”, jak tylko pozwalała na to sytuacja – podczas gdy przyszli rodzice LGBTQ mieli tendencję do przyjmowania tej sytuacji jako zupełnie nowego sposobu na posiadanie dzieci, kroku w nieznane.
Powracając do domu, wciąż dziana przez Mindy, ale czując się coraz bardziej przytulona w naszej trójce, spędzam czas między karmieniami czytając o tych rodzinach (Charlie przypięty do mojej klatki piersiowej, gdy trzymam telefon nad jego głową – konsumpcyjna pozę nowego macierzyństwa w erze cyfrowej). Najbardziej radykalne rodziny zrodziły się z technologii zaprojektowanej, by podtrzymywać patriarchalne konwencje. Andrew Solomon ma rozproszoną, bardzo rozproszoną, ale wciąż bliską rodzinę, na którą składają się dzieci poczęte z jego spermy, ale wychowywane przez lesbijskich rodziców, dziecko z jego partnerką poczęte dzięki dawstwu komórek jajowych i macierzyństwu zastępczemu oraz pasierbica z byłym małżonkiem jego partnerki. Michelle Tea, niepłodna kobieta queer, która nosiła i urodziła swojego syna, poczętego z jajeczka jej partnera, który jest transseksualny, i spermy dawcy. Albo, bliżej domu, samotny gej z mojej grupy IVF, który począł dziecko z ofiarowanego embrionu i swojej siostry jako surogatki, albo moja przyjaciółka Victoria, surogatka, która urodziła dwoje dzieci parze gejów, z którymi pozostaje blisko w roli „cioci”, a obecnie rozważa tradycyjne macierzyństwo zastępcze (jej jajeczko, ich sperma) dla dwóch mężczyzn, z których jeden żyje z HIV (będzie nazywana „matką zastępczą” dziecka). Kiedyś myślałam, że transhumanistyczna teoria Donny Haraway, w której zmarginalizowani wykorzystują technologię do tworzenia nowych sposobów bycia, nowych wzorców pokrewieństwa, tożsamości i języka (jedno z dzieci Solomona nazywa go „pączkowym tatą”, co jest riffem na temat „ojca dawcy”), jest zbyt utopijna, ale w zasadzie już się wydarzyła. W świecie cyborgów Haraway, dzieci takie jak Charlie, z jego wieloma matkami i biotechnicznym poczęciem, nie były obiektami litości, ale zwiastunami bardziej sprawiedliwego świata, w którym przyjemności i ryzyko związane z rodziną były dostępne dla wszystkich.
Kilka tygodni po narodzinach Charliego wróciłam na moje stare fora internetowe dotyczące zapłodnienia in vitro i macierzyństwa zastępczego, zastanawiając się, jak mogłyby wyglądać te społeczności kobiet, gdyby istniał tam choćby mglisty etos feministyczny. Gdyby wcześniejsze feministki widziały w nas siostry, a nie patriarchalne dupki i ciemiężycielki innych kobiet. Gdyby grupy lobbystyczne na rzecz niepłodności przyjęły ideę niepłodności jako kwestii zdrowia medycznego, emocjonalnego i duchowego, a nie jako rodzaju tożsamości konsumenckiej. Wyobraziłam sobie feministyczny ruch, podobny do tego na rzecz dostępu do aborcji, w którym kobiety domagałyby się więcej badań nad przyczynami niepłodności, potencjalną skutecznością różnych metod leczenia, a także ich ryzykiem. Mogłybyśmy wezwać do rozszerzenia dostępu do sprawdzonej opieki nad zdrowiem reprodukcyjnym dla wszystkich Kanadyjczyków – nie tylko tych bogatych, nie tylko tych z miast, którzy są w związkach partnerskich i heteroseksualnych – domagając się objęcia jej patronatem przez odpowiednio uregulowany system opieki zdrowotnej. Moglibyśmy sprzymierzyć się z surogatkami i dawczyniami komórek jajowych, a nie przeciwko nim, lobbując na rzecz systemu, w którym polityka dotycząca reprodukcji przez osoby trzecie jest kształtowana przez nie, dla ich własnego bezpieczeństwa i interesów, otwierając możliwość ich organizowania się jako pracowników. Moglibyśmy wspierać niepłodne kobiety, którym nie udaje się począć dziecka, w poszukiwaniu innych form rodziny lub w powrocie do satysfakcjonującego życia bez dzieci. Pod naszym okiem mogłyby rozkwitnąć prawdziwie skoncentrowane na pacjencie kliniki. Być może najważniejsze jest to, że niepłodne feministki mogłyby przyjąć nasz status jako innego rodzaju kobiet – jako rodzajów kobiet, które zjadają ludzi w ludowych opowieściach i są zrzucane z wind w filmach – aby rzucić wyzwanie idei, że macierzyństwo jest bezmyślne, automatyczne i instynktowne, i być żywymi przykładami tego, jak macierzyństwo jest zamiast tego rzeczą, na którą się pracuje i dla której się pracuje, czasami przez wiele osób, a czasami wcale nie przez kobiety.
Reklama
Przewijałam tablice, niekończące się posty o liczbach pęcherzyków, fragmentacji spermy i wynikach bety, propozycje „Trzymajcie się” i życzenia dziecięcego pyłu, i pomyślałam, że powinnam dodać coś w tym stylu, ale wtedy dziecko zaczęło skomleć, a moja mama niedługo przyjdzie i w ciągu kilku minut zapomniałam, wessana z powrotem w rutynę karmienia, przewijania, a potem trzymania Charliego, który nadal nie mógł się przejmować żadną bezsensowną debatą, którą planowałam na mediach społecznościowych. Cóż to było za stworzenie. Niesamowita wielkość mojego wielodzietnego dziecka. Jego wielostronne korzenie woli i optymizmu, i gówniane tony pieniędzy, i zaawansowana nauka, i – całkiem głęboko teraz – to czarne ziarno tęsknoty i straty.
Wiele rodzi się z mniej.
.