Wydany bez wcześniejszej zapowiedzi, tylko tweet od rapera mówiący, że „starał się nie myśleć zbytnio o tym 1”, Kamikaze stoi w jednym sensie jako nie-bullshitowy powrót do podstaw po popowym nadęciu zeszłorocznego, słabego Revival. Jest to również najnowsza, niekończąca się autotematyczna nagonka gwiazdy na dziennikarzy, postrzeganych rywali i wszystkich innych, którzy uważają, że jego muzyka jest do bani. Jego kariera stała się męczącą pętlą sprzężenia zwrotnego, a Kamikaze leci prosto w tę spiralę upadku.
Od czasu, gdy jego fundamentalna trylogia albumów – The Slim Shady LP z 1999 roku, The Marshall Mathers LP z 2000 roku i The Eminem Show z 2002 roku – wyniosła zaprawionego w bojach MC z Detroit do rangi komercyjnego juggernauta, nagrodzonego Grammy, Eminem na przemian wydawał coraz to nowe albumy w stylu boom-bap i zgrabne crossoverowe zagrywki, w miarę jak jego wpływ na kulturę słabł. Podobnie jak mroczny „Relapse” z 2009 roku po solipsystycznym „Encore” z 2004 roku, czy brutalnie recydywistyczny „The Marshall Mathers LP 2” z 2013 roku po niezdarnie motywacyjnym „Recovery” z 2010 roku, „Kamikaze” jest najnowszym aktem uporu Eminema w obliczu zmian. Chociaż Kamikaze może rozstać się z polszczyzną i gośćmi Beyoncé z Revival, jest to kolejny pusty, przerywany, głuchy na ton atak technicznej rapowej sprawności i pozbawionej humoru juvenilii od artysty, który kiedyś z łatwością kontrolował zeitgeist.
Gdyby rap bardziej przypominał czysto atletyczny konkurs, Eminem nadal byłby olimpijczykiem. Jako rozmieszczający wewnętrzne schematy rymów i chytre dostawy wokalne, nadal działa na wyśrubowanej płaszczyźnie, czy spitting w frenetycznym podwójnym czasie lub wysyłając do dzisiejszych sing-songy podejścia. „Get this fuckin’ audio out my Audi yo, adios”, deklaruje na otwierającym „The Ringer”, łącząc coś tekstowo mądrego, ale całkowicie bezsensownego. A kiedy Eminem ciągle powtarza, że sam pisze swoje teksty, cóż, co za osiągnięcie. Jeśli to, co stało się z podobnie krotochwilnym „D.O.A. (Death of Auto-Tune)” JAY-Z w 2009 roku jest jakąkolwiek wskazówką, hiper-artykułowane ataki Eminema na mumble-rap mogą oznaczać nie tyle śmierć modnego stylu, co jego nieuchronne przejęcie. Kiedy Eminem porównuje się do Muhammada Alego, w radośnie bluzgającym utworze zatytułowanym, tak, „Greatest”, zdyszany słowotok brzmi tak, jakby było dużo pracy, by go powielić, ale wydaje się, że nie zauważa tego, co jest niezwykłe zarówno w Alim, jak i w najlepszej muzyce. Eminem nie robi transcendencji.
Podczas gdy zręczność werbalna Eminema pozostała nienaruszona, jego braki stały się bardziej rażące wraz z upływem czasu. Kiedy nie uwalnia swojego id, czasami skłania się w stronę power-balladowego szkaradzieństwa, a „Stepping Stone”, żałosny hołd dla jego byłej grupy D12, jest tutaj głównym sprawcą. Kiedy demony się pojawiają, piosenki nie są na tyle zapadające w pamięć, by przezwyciężyć najnowsze przejawy homofobii i mizoginii 45-latka, który albo wie lepiej, albo jest oburzony i chce zwrócić na siebie uwagę, której nie potrzebuje. Zamiast próbować ewoluować wraz z kulturą, woli on raczej Make Rap Great Again. W kiepskim „Fall”, które zostało już zdezawuowane przez gościnnie występującego wokalistę Justina Vernona, Eminem beztrosko rzuca antygejowską obelgą w Tylera, the Creatora. Wielokrotne odniesienia do przemocy domowej, w dwóch oddzielnych utworach, nie zasługują na swoją żartobliwą obecność. I chociaż Eminem od dawna zachwycał się byciem bezczelnym, to wielokrotne przedstawianie w Kamikaze pomysłu, że ktoś ma kutasa w ustach jako ostateczną obelgę, jest nie tylko wątpliwe społecznie, ale też artystycznie zbankrutowane i przede wszystkim: nudne. No-holds-barred wordplay jest częścią hip-hopowego DNA, ale to nie jest reedycja z innej epoki lub oddolna subkulturowa ekspresja; to bogaty i sławny i nieprzypadkowo biały, heteroseksualny mężczyzna w 2018 roku, zapewniający, że ma zamiar „zgwałcić alfabet.”
Kiedy Eminem jednym tchem narzeka na to, że nie został należycie nagrodzony za anty-Trumpowy freestyle, który zrobił w zeszłym roku, a w następnym podejmuje krok podobny do Trumpa, etykietując media jako swojego wroga, trudno powiedzieć, czy jego obłuda jest celowa, czy po prostu nie ma pojęcia. W jednym ze skeczy posuwa się nawet do intymnego stwierdzenia, że jedzie do domu krytyka, co też nie jest już zabawne. Dla całego wiecznego pozowania Marshalla Mathersa na outsidera, „Kamikaze” jest powiązany z nadchodzącym filmem „Venom”, odnogą wielomiliardowej franczyzy „Spider-Man”. „Venom”, utwór zamykający płytę, jest wystarczająco porywającym podsumowaniem kariery Eminema, z odpowiednio ślamazarnymi rymami, opowiedzianymi za pomocą marvelowskiej historii o obcej istocie, która może wejść do czyjegoś krwiobiegu i stać się jego częścią na zawsze. Podpowiada to, jak wiele Eminem mógłby zyskać, gdyby przestał się bronić przed swoim dziedzictwem i zajął się jego tworzeniem. Odrzućcie nowe piosenki z ich sztuczkami, a to byłby idealny punkt kulminacyjny późnej kariery do włączenia w halftime show Super Bowl, który pewnego dnia możemy znieść lub rezydenturę w Las Vegas, którą pewnego dnia mógłby się zadowolić.